niedziela, 5 października 2008

Liptovsky Mikulas, Słowacja

Po wielu zmianach wakacyjnych planów udało się nam wreszcie ustalić, że pojedziemy na Słowację. Głównie, żeby potaplać się w termalnych źródłach oraz żeby połazić po górach. Dodać należy, że po górach i w górach dosłownie i w przenośni, gdyż zwiedzaliśmy również tamtejsze jaskinie w ilości sztuk dwóch. Zatem, podróż nasza rozpoczęła się z godzinnych opóźnieniem, jednak nie spowodowało to większego stresu. Bo czym tu człowiek ma się stresować kiedy zaczyna upragniony i długo oczekiwany urlop? Wszystko dopięte i przygotowane: 1. bak – pełen, 2. GPS – naładowany, 3. miejsce do spania – zarezerwowane, opłacone, czeka na nasz przyjazd, 4. humory – pomimo aury za oknem (niby deszczowo, ale nie pada) rewelacyjne, 5. plan wyjazdu – jaki plan? Wyjdzie w tzw. ‘"praniu”. Pierwszy przystanek Sosnowiec City, planowana szybka kawa, rozprostowanie kości i przegląd przychówku kuzyna. Z planu oczywiście wyszły nici, bo jak zwykle pobyt się przedłużył i na kawie się nie skończyło. Eh…., rodzinka!! Po w sumie 1,5h przerwie w podróży, trasa była bardzo ok. do tego przystanku, a kierowca znakomity, ruszyliśmy w dalszą drogę. „Szczęśliwej drogi już czasaaaass…. GPS’a w końcu masz, ooOOOoo!!” – tak, tak… tekst zmieniony na potrzeby własne ;) i .. tutaj się zaczęły kłopoty, chociaż nie, nie ze sprzętem nawigacyjnym. Naszym oczom ukazał się, wręcz grafitowy odcień rzeczywistości jaki był remont polskich dróg. To był koszmar!! Odcinek Kraków – Chyżne jeden wielki remont. Wszystkim, którzy wybierają się w jakąkolwiek podróż w tym kierunku serdecznie odradzam. Niestety na tablicach informujących o remoncie nie widniał nawet drobnym drukiem napis z datą końca remontu, ale tablica informowała że: „Wykonawca przeprasza za utrudnienia w ruchu drogowym” - zawsze to coś. Humory nas jednak nie opuszczały. Radośni i szczęśliwi, w ruchu wahadłowym dotarliśmy do granicy. Trzeba przyznać, że podpisany traktat z Schengen to rewelacyjny „wynalazek”: zero kolejek, zero stresu, zero straconego cennego czasu, tylko przejście graniczne wygląda jak z horroru, opuszczone, bez mundurowych służb, okna jeszcze były w całości, pewnie nie długo. Tak, oto po 8,5h podróży przekroczyliśmy granice. Tu oto zagadka: Po czym poznać, że jesteś już poza granicami Polski?? Hm…?? Nie wiecie?? nie, nie, nie … nie po tablicy informacyjnej. Odpowiedź brzmi: po drogach, gładko, sucho i bez kolein. Komfort jazdy od razu się poprawił. Krótka przerwa i ruszamy dalej. Naszym oczom ukazały się w oddali Tatry. Piękne ośnieżone szczyty i ich ogrom sprawił, że wyciągnęliśmy aparat i pstryk, pstryk … jedna fota, druga, trzecia i w drogę. Jadąc przez tamtejsze wioski czuło się takie przytłoczenie. Domki jeden przy drugim, blisko ulicy, właściwie przez okna możesz spokojnie zerkać, nie podglądać, co u sąsiada. Chyba, aż taka „intymność” i sąsiedztwo osobiście mi nie odpowiadają. W tym miejscu przypomniała nam się bajka, „Sąsiedzi” , skądinąd czechosłowacka, w której panowie nie mogli bez siebie żyć, może to jest małym wytłumaczeniem. ;) Wolę jednak polski dystans. Drugie spostrzeżenie, znaki niby takie same ale jednak nieco różne. Wizualizacja ciut się różniła, choć znaczyły to samo. Mnie najbardziej do gustu przypadły znaki z ludkami, zwłaszcza te gdzie czarny ludzik miał piękny kapelusz. Prezentował się jak dystyngowanie, ach… Tak sobie jadąc i wyłapując różnice droga zaczęła się wić. Co prawda nasz niezawodny GPS pokazywał serpentyny, ale żeby aż tak. Dobrze, że Kacper był kierowcą, bo kręta droga wznosiła się w górę. Po 10h podróży dojechaliśmy na miejsce i jakież było nasze zaskoczenie - bardzo, bardzo pozytywne. Nocleg wybierany z internetu, wiadomo zdjęcia swoje,a rzeczywistość co innego. A tutaj proszę: zdjęcia w necie = rzeczywistość. Pokój śliczny, kuchnia i łazienka. Wszystko schludnie, urządzone ze smakiem i co najważniejsze ciepło. Zaskoczyło nas, że czekały nawet ręczniki na łóżku. Szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się, że będzie tak miło. Właściciel pensjonatu podpowiedział gdzie się udać żeby zobaczyć ciekawe miejsca i gdzie zrobić zakupy spożywcze. Po cennych wskazówkach udaliśmy się do hipermarketu. Wyglądają tak jak u nas, tylko napisy na niektórych artykułach spożywczych w języku słowackim prezentują się zabawnie. Po powrocie zjedliśmy kolacje i … padliśmy ze zmęczenia z postanowieniem, że wstajemy o tej godzinie o której będą życzyły sobie tego nasze organizmy. Następny dzień przywitał nas ładna pogodą. Przy śniadaniu uradziliśmy wspólnie, że dzisiaj wybieramy się w góry, z naciskiem na literkę „w”, jednym słowem: jaskinie. Właściciel powiedział nam że jaskinie czynne są tylko do 30.09 dla zwiedzających, z racji tego, w tym dniu, była to jedyna możliwość. Uzbrojeni w mapę ruszyliśmy do jaskiń.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Jaskini Lodowej. Zdziwienie wielkie z powodu tego, że aby wejść do jaskini trzeba najpierw wejść pod górę… a z naszą, jak powiedział właściciel pensjonatu „warszawska kondycją” było, hm… powiedzmy, średnio. Zadyszka była, co tu kryć, ale nawet to nie przeszkodziło nam w zdobyciu tej trasy. Trzeba tutaj nadmienić, że bardzo pomogła nam grupa osób w wieku emerytalnym z Niemiec, no przecież nie mogliśmy dopuścić by emeryci nas wyprzedzili. Tak oto, z wypiekami na twarzy, głębokim oddechem stanęliśmy przed kasą biletową. Zakupiliśmy potrzebne bilety i z ekscytacją czekaliśmy na rozpoczęcie zwiedzania pierwszej z dwóch jaskiń. Jaskinia Lodowa - choć za dużo lodu w niej o tej porze nie było, to chłód się czuło. Niestety w okresie zimy, kiedy tak pięknie wygląda (jak na zdjęciach) jaskinia jest zamknięta, wielka szkoda. W każdym razie, wybierając się należy założyć ciepłe spodnie (moje jeansy zesztywniały), ciepłą kurtkę, rękawiczki i jeśli ktoś ma ochotę czapkę też spełniłaby swoją funkcję. Do pokonania wiele schodów w górę, w dół, proste i kręte, kilka przystanków aby posłuchać przewodnika z taśmy. Wycieczka trwała ok. 1h, w tym czasie widoczne były skały, skały, skały, zbłąkany nietoperz (1szt.) , skały, schody i nareszcie światło. Wyszliśmy na powierzchnie po pokonaniu chyba z 1000 schodów (a przynajmniej tak nam się wydawało) ujrzeliśmy światło dzienne a nie tylko błysk fleszy z aparatów foto. Właśnie, tutaj uwaga dla tych, którzy chcieliby robić zdjęcia. Ten przywilej kosztuje 300 koron (naszym zdaniem nieco przesadzili), ale utrzymać się trzeba. Następny przystanek: jaskinia nr 2., zwana Jaskinia Svobody(tłum.: Wolności). Mieści się w odległości jakiś 10 min,(wybaczcie tę amerykańską miarę jednostki) od Jaskini Lodowej. Przygotowani na to, że znowu czeka na wspinaczka nawet byliśmy zadowoleni do czasu gdy… na tablicy napisany był czas kiedy wchodzi kolejna grupa i okazało się, ze zostało nam 15 min. Zaczęliśmy wspinaczkę i trasę, którą w normalnych warunkach pokonuje się w 15 min, nasza dwójka zrobiła w 4 min. Czas wyśmienity, języki do pasa, oddech niestety nie w normie, ale to chyba zrozumiałe. Tutaj kolejne zaskoczenie, o ile wejście do Jaskini Lodowej wygląda jak wejście do jaskini, to do Jaskini Wolności wchodzi się przez normalne metalowe drzwi znajdujące się w budynku jakiegoś schroniska. Cóż, niespodzianki mile widziane, zawsze i wszędzie. Przekroczyliśmy próg i naszym oczom ukazała się wielka jaskinia z betonowymi schodami i rewelacyjna akustyką. Można by spokojnie zrobić jakiś bal. Czas zwiedzania 1,5h, do przejścia trasa kręta, z imponującą ilością schodów, długości ok. 3km ale jest jeden plus: temperatura w normie, jeansy nie sztywnieją. Kacper ubrany w odpowiednie odzienie nie narzekał.
Jaskinia Wolności piękna, cudowna, dużo bardziej mi się podobała. Stalaktyty, stalagmity, kolorowe, duże, małe do wyboru do koloru. Podziemna rzeka, woda krystalicznie czysta. Cudo… aż nie można uwierzyć, że natura tak pięknie potrafi „malować swe obrazy”. Najpiękniejszy odcinek to wąski korytarz powiększony specjalnie na potrzeby zwiedzających, gdzie człowiek czuje się jakby był na innej planecie. Kolejny punkt który przykuł moja uwagę to cmentarzysko stalaktytów, mroczne, oberwane, spod których część stalagmitów ocalała. Jaskinia Wolności zauroczyła mnie nieziemsko. Koniecznie będąc w tamtych rejonach trzeba ją zobaczyć. Usatysfakcjonowani choć zmęczeni usiedliśmy na ławeczce by złapać chwile oddechu i wchłonąć obrazy, których uczestnikami byliśmy przed kilkoma minutami.

Schodząc na dół podziwialiśmy otaczającą nas przyrodę i m.in. strumyk. Niektórzy nawet dogłębnie go podziwiali przy okazji testując nowe obuwie zakupione specjalnie na wyjazd. Po przeprowadzonym teście (niechcący oczywiście) okazało się, że but tak jak opisuje go producent nie przemięka na zewnątrz, za to zmoczona skarpeta i środek buta świadczy o tym, że ….. ktoś ma zaburzony zmysł równowagi?? Ta oto przeszkoda i brak suchych skarpet zakończyła nasze zwiedzania na ten dzień. Zatem wróciliśmy „na kwaterę” i wtedy dał o sobie znać ból nóg. Jaskiń nam wystarczyło na cały wyjazd.

Drugi dzień zaplanowaliśmy w Tatralandii. Z racji wczorajszej wspinaczki, chyba z miliona wykonanych kroków, pokonywania przeszkód natury i swojego organizmu zgodnym głosem stwierdziliśmy, że należy nam się odrobina relaksu. Posileni, spakowani (kąpielówki – nówki sztuki nie śmigane, ręczniki i wszystkie przyrządy potrzebne na basen), wsiedliśmy w auto. W Tatralandii w tym okresie niestety czynny był tylko basen rekreacyjny zabudowany oraz baseny z wodami termalnymi na zewnątrz (te czynne cały rok). Było tu sporo osób, ze średnią wieku ok. 65 lat, oczywiście wyjątki też były. Spróbować chcieliśmy wszystkiego, wody termalne poszły na „pierwszy ogień”. Fajne, mętne i co najważniejsze ciepłe - sama przyjemność. Basen rekreacyjny, tu woda już nie była taka cieplutka ale jest gdzie poleżeć i gdzie się wymasować biczami wodnymi. W kolejce czekały zjeżdżalnie. Kacper bez zastanowienie chwycił przyrząd do zjazdu, ja czekałam w gotowości by uwiecznić zjazd. Nie przepadam za tak zamkniętymi powierzchniami, ale dałam się namówić. Pierwszy zjadł no cóż, rozpoznanie terenu. Po kolejnym i kolejnym i kolejnym .. było coraz lepiej. Nawet mi się spodobało, tylko w głowie się może zakręcić. Czas upływał miło, mokro, musująco przez bąbelki i szybko. Nawet się nie obejrzeliśmy a tu już minęła 5h naszego pobytu. Mieliśmy już dość. Rekreacja też może zmęczyć i to był punkt krytyczny. Stwierdziliśmy, że czas zakończyć relaks w termalnych słowackich wodach. Jak uradziliśmy, tak zrobiliśmy i po powrocie padliśmy. Oj… coś nasza kondycja jest w kiepskim stanie ;)
Przy kolacji uzgodniliśmy wspólnie, że następnego dnia idziemy w góry: Dolina Prosiecka na nas czekała. Pobudka ustalona, wszak w góry mieliśmy iść, a wiadomo wtedy wstać trzeba wcześniej, biorąc pod uwagę, że to już październik dzień krótki. Z mapą w ręku ruszyliśmy na podbój poleconej przez właściciela kwatery doliny. Kacpra było to pierwsze wyjście z góry, wiec tym bardziej zapowiadało się emocjonująco. Dotarliśmy do początku trasy. Naszym oczom ukazał się wspaniały widok słowackich Tatr w jesiennym krajobrazie. Pełni sił i ochoty ruszyliśmy dziarskim krokiem w trasę. Idąc obok siebie podziwialiśmy piękno gór, drzewa mieniące się barwami jesieni gdzieniegdzie przebijającymi się przez chmury promieniami słońca. Na szczęście nie zapowiadało się na deszcze, pogoda w sam raz na górski spacer. Dolina Prosiecka nie zapowiadała takich atrakcji jakich uświadczyliśmy. Nawet przez chwilę nie pomyśleliśmy, że pierwszy wypad w góry pozwoli nam zdobyć kolejne harcerskie wręcz umiejętności. A tu proszę, łańcuchy, przejście przez strumień, wspinanie się po skałach w wąwozie i ... punkt do którego obowiązkowo chcieliśmy dotrzeć wodospad. Dotarliśmy owszem tyle, że wodospadu nie było. Woda wyschła, ale jest plan: fota zrobiona a wodę się „dorobi” w photoshopie. Przejście niebieskiego szlaku, właściwie jego jednego odcinka zajęło nam 2h w górę i 45 minut w dół. Wiadomo wraca się o wiele szybciej. Szlak oferował szereg atrakcji i z czystym sumieniem polecamy, bo warto. W każdym razie nie mieliśmy jeszcze dość, więc… hej –hoo na „bobową draszkę”, czyli zjazd wagonikiem po jednej szynie z góry z zawrotną prędkością. Ja podziękowałam za tę atrakcję, ale Kacper jak najbardziej owszem.

Pełni wrażeń z kolejnego dnia urlopu wróciliśmy do miejsca spoczynku. Obiad, kąpiel i … spać. Nadmiar niż zwykle tlenu, wrażenia i zmęczenie wzięły górę, hm.. no w końcu w górach byliśmy. Padliśmy, o!, ale z planem na kolejny dzień.

Dzień czwarty naszego pobytu był już rozpracowany. Plan zawierał: wyprawę do Ružomberoka (miejscowość 13 km od Liptowskiego Mikulasza) a tam nieopodal do zwiedzania zamek oraz wjazd na górę widokową kolejką linową. Zwiedzać mieliśmy jeszcze jeden zamek, ale trasa do niego wiodła na nogach i po wczorajszym wysiłku odmówiły nam posłuszeństwa. Cóż, „warszawska kondycja”. Plan na najbliższy czas po powrocie do domu: popracować nad nią.

Ruszyliśmy… niestety pogoda spłatała figla i zaczął padać na nasze szczęście drobny deszcz. Nie przeszkodziło to nam jednak w realizacji założonego planu, ok. dobra oprócz jednego punku, drugi zamek odpuściliśmy. Nasze uwagi: kiepsko oznakowana trasa aby trafić do zamku w Likavce, drogowskazów w ogóle nie widać. Te, które są wyglądały jakby powieszone przez przypadek. Grunt, że zaryzykowaliśmy zostawiając samochód przed jedną z prywatnych posesji i ruszyliśmy na nogach pod górę. Deszcz mżył, błoto było i ... placki krowie, ale szliśmy bo zamek widać na wzgórzu. Aż dotarliśmy nareszcie do głównej asfaltowej drogi, co oznaczało, że spokojnie mogliśmy podjechać samochodem:) - za gapowe się płaci. Wprawieni jednak wczorajszymi zmaganiami nie poddaliśmy się. Na trasie do zamku tylko las po jednej stronie, las po drugiej aż nagle naszym oczom ukazał się najzwyczajniejszy w świecie toi-toi, hahahahah… cywilizacja dotarła i tu. Wyjaśniła się również sprawa asfaltu - w końcu trzeba dojechać, po …. dobra, przemilczę. Znowu czekała nas wspinaczka w górę i oto naszym oczom ukazał się piękny zamek. Cóż,z tego skoro brama była zamknięta na cztery spusty, eh….. i nici z oglądania zamku. Dobrego z tego było tyle, że przespacerowaliśmy się po lesie. Nadszedł czas na realizację kolejnego punktu wycieczki dnia dzisiejszego: kolejka linowa. Tutaj kolejna niespodzianka. Znowu powitały nas zamknięte kasy i nieczynny wyciąg. Tym razem już mieliśmy dość. Wniosek z tego taki, że tylko w czasie trwania sezonu warto gdziekolwiek się ruszać, czyli do 30.09., ach…. Udało się jednak jedno… wykorzystać kupiona winietę na autostradzie. Pokonaliśmy odcinek 13 km, bo takowy dzielił nas do Mikulasza i oczywiście remonty dróg nas nie ominęły, dzięki temu zbłądziliśmy ale odnaleźliśmy się w porę, wiec luzik. Postanowiliśmy jeszcze obejrzeć mikulaszowy rynek. Obejrzeliśmy, przeszliśmy i doszliśmy do wniosku, że nic nie było godnego uwagi. Ciacho i kawa miała nam poprawić humor, poprawiły tylko ciut. W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze do restauracji „Road 66” na ciepły posiłek. Knajpa fajna, jedzenie może być, choć ryba była chyba w bardzo głębokim tłuszczu smażona, wręcz nim ociekała. Cali, zdrowi, zmęczeni i nieco zawiedzeni wróciliśmy, by spakować walizki i przygotować się na jutrzejszy powrót do domu.
Piąty dzień pobytu przywitał nas deszczowo. Plan dnia: śniadanie, dokończyć pakowanie walizek, spakować furkę i do domu. Niestety nasz pobyt właśnie dobiegał końca. Wsiedliśmy w auto i wyruszyliśmy w milczeniu. Oczywiście zakupy w słowackim supermarkecie, czyli: kremik „jajeczny raj”, obowiązkowo czekolada „studencka” i kokosowo-alkoholowe kulki. Pierwszy przystanek Częstochowa, szybkie jedzenie w końcu szybka obsługa i dalej w drogę. Po 10h nareszcie w domu. Szkoda, że tak szybko minął ten czas. Czułam się tak, jakbym wczoraj dopiero jechała i zaczynała urlop. Kacper powiedział, że tak jest zawsze…. więc padła przysięga „uroczyście przysięgam, że zawsze kiedy będziemy wracać padną słowa: szkoda, że tak szybko minęło...”. Tutaj nasza GALERIA.

autor posta: Irmina

0 komentarze: